Self Publishing – kij o dwóch końcach

Self publishing nie  cieszy się w Polsce dobrą renomą. Sądzę, że nie będzie przesadą stwierdzić, że wcale nie tak małe grono osób po wzięciu książki do ręki i zorientowaniu się, że ma do czynienia z powieścią wydaną własnym sumpem od razu zacznie postrzegać ją jak produkt gorszego sortu. Może nawet pomyśli, że książka musiała być tak słaba, że odrzuciło ją każde wydawnictwo i dlatego autor musiał zapłacić, by go wydano?

Z jednej strony nie dziwi mnie takie podejście, ale jednocześnie jest to tylko jeden koniec kija, który przysłania swym rozmiarem drugi, mniejszy, ale bez którego cały kij przecież nie istnieje. Warto pamiętać o drugiej stronie medalu jeśli chcemy mieć pełny obraz sytuacji i po prostu nie przegapić wielu dobrych powieści.

Chciałbym byście na przykładzie mojej historii sami zobaczyli, że odrzucenie przez wydawców i wydanie się w systemie nie tradycyjnym wcale nie oznacza tekstu kiepskiej jakości. Jako dowody niech posłuży to co napiszę niżej, a także darmowe fragmenty moich powieści, na tyle  duże, że każdy zdąży dwa-trzy razy ocenić mój styl, a na końcu będą to już same, pełne wersje książek 🙂 Do dzieła.

No więc, jak to było ze mną? Odrzuciło mnie każde wydawnictwo?

Ależ nic bardziej mylnego. Pozytywnie ocenił mnie nawet dwa tradycyjne wydawnictwa oceniły moją powieść pozytywnie. Genius Creations, w którym załapałem się na top 7 najlepiej ocenionych książek z całego roku, bodajże 250 kilku nadesłanych powieści i jeszcze jedno, którego nazwy niestety nie pamiętam. Sprawa miała miejsce kilka dobrych lat temu.

Co stanęło na przeszkodzie?

W wielkim skrócie, gdyby nie jedno zdanie, które padło z ust recenzentki, tylko jedno zdanie – byłbym dziś już tradycyjnie wydany. To i nieco więcej szczęścia jeszcze by nie zaszkodziło. Recenzentka całościowo oceniła tekst pozytywnie, ale jednocześnie skreśla go zbytnie podobieństwo do Gry o Tron.

Zaskoczony tym faktem, bo jako osoba znająca swoją książkę najlepiej (w końcu ją napisałem) nie widziałem takich podobieństw, napisałem długiego maila z prośbą o wskazanie mi tych podobieństw, bo sam ich nie dostrzegam. Redaktor, z którym rozmawiałem przekazał moją prośbę recenzentce, która co ciekawe stwierdziła, że… uwaga, uwaga, jednak ich nie widzi.

Serio? Poważnie? Książka została skreślona przez coś czego nawet nie było? Koniec końców, nie zagłębiając się też w dalsze szczegóły żeby nie robić z tego telenoweli, nie dogadałem się z nimi. Wystarczyłoby jednak, by nie powiedziała tego jednego zdania, które nie wiem skąd jej się wzięło i dziś czytalibyście już moją książkę wydaną tradycyjnie.

Z GC było inaczej. 2 na 3  recenzentów dało mi zielone światło co zapewniło mi wysoką notę o czym mówiłem, ale jednocześnie wrzuciło mnie to na coś w stylu listy rezerwowej. Najpierw wydawali powieści, które dostały 3x tak. Było ich baaaardzo mało, ale były. Później dopiero brali się za 2x tak, a takich było kilka. W międzyczasie gdy pracowaliby nad tymi 3 powieściami od „3x tak” dosyłane były do nich nowe powieści, może tam trafiłoby się kolejne 3x, albo kolejne 2x co zwiększyłoby liczbę konkurentów rezerwowych. Nawet gdyby doszło do sytuacji, że chcieliby wydać książkę „2x tak”, to miałbym ponad 10 identycznie ocenionych konkurentów i jak tu liczyć, że padnie akurat na mnie? Co o tym zadecyduje? Osobiste gusta osób decyzyjnych i szczęście. Wybiorą takie dwie, lista rezerwowa jeszcze spora, w międzyczasie dojdą kolejne dwie 3x tak lub kolejne tomy już wydanych powieści i tak leży książka na liście latami aż się o niej zapomni.

Historia zna jednak więcej przypadków niż ja sam, osób, które są dziś znane, a które fartem przebrnęły przez wydawnicze sito, będąc o mały włos od całkowitego porzucenia swych powieści. Pani J.K Rowling, na pewno ją znacie, odrzucona przez dwanaście wydawnictw, dopiero trzynaste dało jej szansę. Stephen King może? Po licznych odmowach jego pierwszej powieści wyrzucił ją do kosza. To jego żona wyciągnęła ją ze śmietnika i wysłała jeden ostatni raz do jeszcze jednego wydawnictwa i akurat tam w końcu zaskoczyło. Wystarczyłoby żeby zabrakło tego jednego faktu i twórczość Kinga by nie istniała. Wystarczyłoby, by w trzynastym wydawnictwie recenzent miał gorszy dzień albo, by do czytania została przydzielona nie najlepsza osoba, o innym guście, zdarza się. Tylko to i nie byłoby Harrego Pottera.

No chyba, że wydałaby się selfem, a gdyby to zrobiła i osiągnęła taki sukces jak dziś, jaka byłaby wartość jej książki? Tak wysoka jak i dziś. Odrzucenie przez wydawcę nie musi oznaczać, że książka jest zbyt kiepskiej jakości, by mogła się spodobać czytelnikom. MOŻE to oznaczać, nie mówię, że takich przypadków nie ma, ale nie musi. Oceniają to ludzie, a jak to z ludźmi bywa, czynników jest bardzo wiele decydujących o tym jaki będzie ostateczny wynik.

Jeżeli ktokolwiek będzie miał wątpliwości co do jakości mojej książki dlatego, że wydałem ją selfem -> po to udostępniam tak duży fragment za darmo. Przeczytaj, poznaj mój styl, zobacz jak piszę. Nie kryję się z niczym 😊 Masz nawet dwa fragmenty, też mojej drugiej powieści, łącznie 92 strony i około 70.

Dodam jeszcze, że jakiś czas temu zrobiłem mały test. Dodałem ogłoszenie na grupę facebookową „Fantastyka”, w którym to chciałem znaleźć osoby, które przeczytałyby moją powieść i wyraziły swoją opinię. Osób takich zgłosiło się łącznie kilkanaście, a odzew był tak pozytywny, że czasami brakowało mi słów. Padło nawet pytanie: „Jakim cudem to nie zostało jeszcze wydane?” I nikt, dosłownie nikt nie powiedział wprost, że mu się nie podobało. „Normalni” czytelnicy fantastyki tacy jak ty i ja, zaakceptowali moją powieść w odróżnieniu od wydawców, a to o czytelników chodzi zawsze najbardziej. To im książka ma się podobać. Tylko co zostaje w takiej sytuacji skoro wydawca się nie poznał na powieści (powody odłóżmy już na bok), ale ludziom się podoba, a autor nadal wierzy w swoją książkę? Ano właśnie Self Publishing.

Nie mówię przy tym, że moja powieść spodoba się każdemu, bo nie ma takiego pisarza, który napisałby coś takiego 😉 Nie da się zaspokoić wszystkich czytelniczych gustów, które często się wzajemnie wykluczają, ale piszę to wszystko po to byście zobaczyli, że odrzucenie przez wydawnictwa nie oznacza od razu tekstu niskiej jakości. Nie zdziwiłbym się gdyby wiele debiutanckich tekstów leciało do kosza bo są właśnie debiutami, nawet bez czytania.

Ufff… trochę się rozpisałem, trochę prywaty wylałem, ale było to potrzebne. Chcę by moje książki były oceniane przez pryzmat tego jakie po prostu są, a nie przez to jak zostały wydane.

Nie mówię jednocześnie, że nie rozumiem skąd bierze się takie podejście. Za rozpropagowanie kiepskiej renomy książek wydanych własnym sumpem można zapewne w dużej mierze obarczyć wydawnictwa Vanity Press, czyli takie, które wydają wszystko jak leci, byle im zapłacić, z minimalną lub żadną korektą. Prawda jest też taka, że prawdopodobnie więcej znajdzie się książek niskiej jakości wydanych w ten sposób niż historii wielkich sukcesów i bestsellerów. Zwyczajnie ten koniec kija zwanego self publishingiem jest znacznie większy niż ten drugi i przez to czasem trudno go dostrzec.

On jednak istnieje i są tam na rynku i na świecie kolejne dobre książki, które ujrzą światło dzienne tylko dzięki selfowi. Dobrze, że on istnieje, bo inaczej zbyt wiele dobrych historii mogłoby się zmarnować.

No comments:

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *

en_GBEnglish